Zła siostra motywacji - demotywacja. Jakby się nie starać, jak nie kombinować raz na jakiś czas się pojawi. No i co wtedy?
Ostatnio mnie ta paskuda dopadła. Dobiło mnie to, że można się obijać w pracy, kombinować, a i tak nikt tego nie widzi. Albo widzi tylko nic z tym nie robi. To po kij się starać? Mogę też się pobawić w cwaniaka. Ale chwilę pomyślała i doszłam do wniosku, że takie kombinowanie świadczy o beznadziejności człowieka. O wiele bardziej wolę pozasuwać i nawet nie usłyszeć słowa pochwały (no dobra, przesadzam... raz na jakiś czas nawet ja lubię pochwały, byle nie przesadzone!) niż grzać tyłek.
Czyli jak pozbyć się tego ustrojstwa? Przypomnieć sobie po co robimy to co robimy. Jeżeli mam już dość biegania (a mam odkąd pierwszy raz wyszłam pobiegać) to wizualizuję sobie powód dlaczego to robię. Jeśli to co robię jest trudne i kilka osób już nie dało rady tego zrobić, myślę sobie "to mój kolejny szczebel w drabinie do tego, żeby być jeszcze lepsza".
Tak sobie myślę, że chyba udało mi się wyrzucić lenia z domu (odpukać!). I wbrew pozorom nie było to takie trudne. Czasami tylko organizm daje znać, że potrzebuje odpoczynku. Ale następnego dnia znowu mogę pokonywać kolejne granice.
A na koniec z dedykacją dla domis "Jeśli nie wiesz, co dalej, po prostu zrób następny, właściwy krok. Zwykle to nic wielkiego. Jak powiedział E.L. Doctorow, pisanie książki przypomina jazdę samochodem nocą. „Widzisz tylko ten fragment drogi, który oświetlają twoje światła, a mimo to dojeżdżasz w ten sposób do celu”." (Regina Brett, "Bóg nigdy nie mruga").
Jeden z moich ulubionych cytatów w tej książki! <3 Jakie to proste, nie? Po prostu działać. Ilu rzeczy człowiek się nie podejmuje, bo nie wie jak to zrobić. Nie umiem gotować, więc tego nie robię. Nie dam rady biegać przez godzinę, więc w ogóle tego nie robię. Nie mam pojęcia jak się pisze książkę, więc tego nie robię. Nie umiem prowadzić bloga.. itd. A przecież wystarczy sięgnąć po pierwszy przepis i zrobić głupie spaghetti, wyjść pobiegać 10 minut, napisać pierwsze kilka zdań, pierwszą notkę... A potem kolejne i następne, aż w końcu dociera się do celu.
OdpowiedzUsuńTo mi przypomniało, że jak byłam dzieckiem i droga do szkoły mi się dłużyła (chociaż nie miałam wcale daleko...) to dzieliłam ją sobie na odcinki. Do końca mojej ulicy, do kościoła widocznego na horyzoncie, do skrzyżowania... I zaraz czas płynął szybciej :)
Się rozpisałam się...
A ja ten cytat znam z filmu "Sekret"... A wpis baaaaardzo dobry :)))
OdpowiedzUsuń